SKOŃCZ Z TYMI KŁAMSTWAMI
Co skłoniło cię do adaptacji powieści Philippe'a Bessona?
Kiedy zostałem poproszony o filmową adaptację tej książki, jeszcze jej nie przeczytałem. Myślałem, że to po prostu opowieść o miłości w okresie dojrzewania, historia typu coming-of-age. Nie widziałem, jak mógłbym odnowić ten gatunek, skoro temat podjęto już w tak wielu filmach. Jednakże po przeczytaniu książki uznałem, że ta historia miłosna jest równie wspaniała, co tragiczna. To, co szczególnie przykuło moją uwagę, to druga część książki, która opowiada o spotkaniu Philippe'a Bessona z Lucasem – synem jego pierwszej miłości. Ostatecznie przekonało mnie to jedno zdanie wypowiedziane przez Lucasa: „Powinieneś zobaczyć to spojrzenie w jego oczach. Właśnie wtedy, w tym danym momencie, stałem się pewien, że wszystko to istniało: mój ojciec zakochał się w chłopaku”. Chciałem opowiedzieć historię syna, który próbuje odkryć tajemnice swojego ojca i uczynić to spotkanie głównym tematem, centralnym punktem mojego filmu. Książka skierowana jest w stronę przeszłości, podczas gdy ja chciałem skupić się na teraźniejszości.
Mimo tragedii, w twoim filmie jest coś bardzo kojącego.
Miałem podobne odczucia, czytając książkę. Ale prawdą jest również, że chciałem opowiedzieć historię zbliżenia i zaspokojenia – jak to spotkanie pozwoli pisarzowi i synowi znaleźć słowa na milczenie ojca i uzupełni układankę, którą oboje trzymali w dłoniach. Celem było wyleczenie swych ran, by można było ruszyć naprzód.
Jak przebiegał etap pisania scenariusza?
Adaptacja tej powieści na ekran była fascynująca, ale też skomplikowana, ponieważ styl literacki Philippe'a Bessona jest bardzo introspektywny, a akcja jego powieści jest ograniczona do minimum. W jego książce spotkanie między pisarzem a synem jest właściwie pretekstem do opowiedzenia historii tego, co wydarzyło się w przeszłości. Musiałem podsycić dramatyzm tego spotkania i stworzyć narrację dla tych dwóch postaci, aby to, co dzieje się obecnie, stało się główną fabułą.
Choć ten etap zajmował dużo czasu, był to również okres, który pozwolił mi uwolnić się od książki, gdyż Philippe Besson dał mi wolną rękę. Powiedział, że „największe zdrady stają się podwaliną dla najlepszych adaptacji”. Prawdą jest też, że kody literackie i kody filmowe są bardzo różne. Jedno zdanie w powieści może wymagać kilku scen, aby je odwzorować w filmie, a tymczasem jedno spojrzenie lub wyraz twarzy aktora może przekazać więcej niż dwie strony opisu. Mimo że prosiłem Philippe'a Bessona o przeczytanie kilku wersji scenariusza, nigdy się nie wtrącał i przede wszystkim nie pozbawił mnie zaufania, które we mnie pokładał. W końcu wszystkie zdrady, na które pozwoliłem sobie podczas pisania scenariusza, służyły obronie ducha powieści. Po obejrzeniu filmu ktoś bliski Bessonowi powiedział: „To niesamowite, jak bardzo twój film nie przypomina książki, jednocześnie będąc zupełnie jak książka!” To najlepszy komplement, na jaki mogłem liczyć.
Czy pozwolenie sobie na swobodę w przypadku adaptacji historii autobiograficznej jest trudne?
Książka mogła być autobiograficzna, ale to nie oznacza, że nie było obszarów szarości, które trzeba wydobyć i zbadać, pisząc scenariusz filmu. Przeczytałem wszystkie powieści Philippe'a Bessona, aby zrozumieć samego pisarza, a przede wszystkim człowieka, którym on jest. Chociaż Besson deklaruje swoją miłość do fikcji, zdałem sobie sprawę, że przed „Lie with Me” on opowiedział już traumatyczną historię miłości w bardziej lub mniej prosty sposób w swoich wcześniejszych książkach – najbardziej oczywisty przykład to „La trahison de Thomas Spencer” [„Zdrada Thomasa Spencera” – przyp.], powieść, którą cytuję w filmie.
Kiedy powieści nie wystarczały, nie wahałem się skontaktować z Philippe'em i zadawać mu pytania. Dało mi to okazję usłyszeć, jak otwiera się na tematy, o których nigdy wcześniej nie mówił ani nie pisał. Kilka jego anegdot znalazło się w filmie (jak ta ze szklanką pastis, choć dodałem tu pewne elementy własne). Rozmawiałem także z jego byłą redaktorką, Betty Mialet, którą bawiło, że analizuję Philippe'a jak psychoanalityk. Cały ten research paradoksalnie pozwolił mi uwolnić się od „postaci Philippe'a Bessona” z książki. Pozwolił mi wymyślić i skonstruować prawdziwą postać filmową. To także powód, dla którego zmieniłem jego imię w filmie – stał się Stéphane'em Belcourtem. Wybór nie był przypadkowy: to imię, którego Besson używa w swoich powieściach, gdy mówi bezpośrednio o sobie.
Różnica między filmem a powieścią polega na tym, że na początku młody Lucas okłamuje Stéphane'a. Możemy zwrócić się do niego: „Skończ z tymi kłamstwami”, zgodnie z francuskim tytułem filmu.
Kwestia kłamstw – tego, co ukrywamy przed innymi, ale także przed sobą – przewija się przez cały film, chyba nawet bardziej niż w powieści. W książce Lucas spotyka pisarza dwukrotnie: gdy ma dwadzieścia lat oraz gdy ma dwadzieścia osiem, po wieloletniej przerwie. Za pierwszym razem Lucas jest dość naiwny, niczego nie podejrzewa; podczas gdy za drugim razem dowiaduje się wszystkiego o przeszłości swojego ojca. Bardzo podobała mi się ta ewolucja w kierunku prawdy i dojrzałości, ale nie mogłem jej zachować w filmie, ponieważ chciałem, aby akcja rozgrywała się przez weekend. To właśnie stąd wziął się pomysł na manipulację Lucasa. Na początku Lucas wydaje się być ciepłą, słoneczną i niewinną postacią. Dopiero później, w drugiej części filmu, ujawnia swoje prawdziwe motywacje, odkrywa siebie.
Dlaczego wybrałeś Guillaume'a de Tonquédeca? To dla tego aktora niespodziewana rola.
Po pierwsze, Guillaume de Tonquédec ma coś, co przypomina Philippe'a Bessona – tę jego stronę podkreśliliśmy za pomocą kostiumów i fryzury. Jeśli chodzi o energię, emanują tą samą żywiołowością. I wiem, że Guillaume jest wspaniałym aktorem, ponieważ widziałem go na scenie. Podczas zdjęć nieustannie mnie zaskakiwał swoim genialnym kunsztem oraz zaangażowaniem w rolę. Myślę, że ten film przyszedł w odpowiednim momencie w jego życiu – i vice versa. Był dla mnie, jako reżysera, prawdziwym partnerem, co rzadko się zdarza. Ale to, co poruszyło mnie najbardziej, to widzieć, jak rośnie jego zrozumienie i więź z Victorem Belmondem w trakcie zdjęć. Czułem, jakby nie było już żadnej różnicy między tym, co działo się na planie, a tym, co widzimy na ekranie.
A co z Victorem Belmondo?
Szukałem młodego człowieka o jasnym i radosnym usposobieniu, kogoś nowoczesnego, kto czuje się swobodnie w świecie, w którym żyje, a jednocześnie potrafi być poważny i stawić czoła swoim demonom. Chciałem być zachwycony wybranym aktorem tak, jak Stéphane Belcourt jest oczarowany Lucasem. Nikt nie pasował do tego opisu, aż moja dyrektorka castingu wysłała mi zdjęcie Victora, nie podając jego imienia czy żadnych szczegółów. Kiedy zobaczyłem jego zdjęcie, pomyślałem: „oczywiście!” W rzeczywistości spotkałem go już wcześniej na pewnym festiwalu. Promieniował czymś magnetycznym, głębokim i inteligentnym.
Pamiętam, że rozmawiałem z nim przez około godzinę, zanim zdałem sobie sprawę, kim jest jego dziadek. To dość dziwne: dopóki tego nie wiedziałem, nie przyszedł mi na myśl Jean-Paul Belmondo, ale jak tylko się dowiedziałem, dostrzegłem powiązanie rodzinne. Victor zdecydowanie przypomina swojego dziadka, ale jednocześnie ma swój własny świat, coś, co jest dobrze zdefiniowane i może być tylko jego. Na zdjęciach próbnych był zachwycający, a potem zaskakiwał mnie dalej podczas zdjęć generalnych.
Jak odkryłeś dwóch młodych aktorów, grających Stéphane'a i Thomasa w wieku siedemnastu lat?
Przeprowadziliśmy bardzo długi proces castingu. Jérémy Gillet i Julien de Saint Jean byli bardzo dobrzy podczas prób, podobnie jak wielu innych kandydatów. Zwłaszcza gdy grali razem, wyróżniali się spośród swoich rywali. Wybór był oczywisty. Zawsze będę pamiętał ten moment, kiedy się poznali! Udowodnili, że moja decyzja była słuszna, ponieważ podczas zdjęć nieustannie poszerzali swoje umiejętności aktorskie, a ich gra rozwijała się pod względem głębi i subtelności.
Jak postanowiłeś podejść do scen miłosnych, które odegrały kluczową rolę w tej opowieści?
Powieść bywa dosłowna i obrazowa, więc nie chciałem tego złagodzić. Opowiada o nauce i odkrywaniu siebie, a także o tym, jak seks jest częścią podróży ku miłości. Podczas gdy pierwsza scena nie wykazuje żadnej delikatności między dwoma bohaterami, chciałem, by później nastąpiła większa wrażliwość i radość. Chciałem pokazać, w jaki sposób czujemy pragnienie jednego ciała do drugiego oraz upojenie przyjemnością. Kiedy ci dwaj chłopcy są razem, nic innego nie istnieje.
To był pierwszy raz, kiedy kręciłem sekwencje seksualne, a nawet pierwszy raz, kiedy reżyserowałem historię miłosną. Byłem jednak przekonany, że będę umiał sfilmować sceny seksu, gdy tylko zostaną wybrani aktorzy. Czułem, że muszę polegać na ich energii, aby skonstruować scenę i ją wyreżyserować. Szalenie istotne było także uwzględnienie Juliena i Jérémy'ego w procesie twórczym, wyjaśniając im, co chcę zrobić i dlaczego, oraz akceptując ich sugestie. A te często były fantastyczne. Wolność, którą – mam taką nadzieję – da się odczuć w tych scenach, wynikała bezpośrednio z tego wzajemnego zaufania.
Gaëlle, grana przez Guilaine Londez, jest postacią o nieodpartym uroku, choć nie pojawia się w powieści.
Chciałem stworzyć postać, która uosabia problemy życia na prowincji. Ten motyw obecny jest także w książce: Stéphane Belcourt musiał uciec, aby zamieszkać w wielkim mieście, ale chciałem pokazać, że można postępować inaczej, a idealnych rozwiązań po prostu nie ma. Chodzi raczej o to, co najlepiej sprawdza się dla danej osoby w danym momencie. Ważne jest, jaką pozycję sobie nadajesz. Jak mówi Gaëlle: „zostać nie musi koniecznie oznaczać poddać się”.
Od razu pomyślałem o Guilaine Londez – wspaniałej aktorce, którą znam od lat. Doskonale sprawdza się w komedii, gdzie zawsze trafnie oddaje delikatność tonu. Oglądając średniometrażowy film Cyrila Brody'ego „Mar Vivo”, przekonałem się, że jest absolutnie niesamowita w roli samotnej matki, uwikłanej w złożoność swoich pragnień – to była naprawdę nowoczesna postać. Chciałem, by Guilaine zagrała wielowymiarową rolę, żeby opinia widzów o niej odzwierciedlała opinię Stéphane Belcourta. Początkowo Gaëlle go śmieszyła, nawet nieco z niej kpił, ale potem odkrył jej głębię.
Skąd wziął się pomysł, aby akcja rozgrywała się w świecie produkcji koniaku?
W powieści pada zdanie – zdawałoby się, że mało istotne – które wskazuje, że rodzice Thomasa są winogrodnikami produkującymi koniak. Niedawno zakończyłem pracę nad dokumentem, który nakręciłem z okazji 250. rocznicy powstania koniaku Hennessy. Spędziłem sporo czasu z ludźmi, których widzimy w tym filmie – z pracownikami marki, np. Amerykanami. Uważałem, że ten świat bardzo dobrze pasuje do opisanego w powieści prowincjonalnego stylu życia.
Akcja powieści rozgrywa się w trzech różnych okresach czasowych oraz w trzech miejscach: Barbezieux (55 km od miejscowości Cognac), Bordeaux i Paryżu. Ponieważ chciałem skupić się na teraźniejszości, akcja toczy się w weekend. Wystarczyło znaleźć odpowiednie środowisko, które doskonale odda tematykę filmu. Wymyśliłem więc markę Baussony Cognac – to marka rodzinna, skromniejsza od światowego lidera, jakim jest Hennessy. Miałem jednak szczęście, że przedstawiciele Hennessy zgodzili się, abyśmy mogli kręcić na ich terenie, w ich magazynach, a nawet w Chateau de Bagnolet – historycznym domu rodziny Hennessy – gdzie wcześniej nigdy nie gościły kamery filmowe. Skorzystałem z okazji, żeby zatrudnić członków ich personelu do odgrywania swoich ról: to role przewodników, pracowników magazynowych, kamerdynerów, barmanów. Uwielbiam mieszanie fikcji z rzeczywistością, które wzajemnie na siebie wpływają. To z pewnością wynika z mojego doświadczenia w tworzeniu dokumentów.
Aktorka wcielająca się w babcię Lucasa również nie uprawia aktorstwa zawodowo.
To prawda. Szukając lokalizacji, gdzie nakręcimy film, spotkałem Marilou Gallais, osiemdziesięcioletnią kobietę, która oprowadziła nas po swojej farmie. To ta farma, którą widzimy pod koniec filmu. Właśnie podczas tej wizyty zrodził się pomysł: Marilou była winogrodnikiem koniaku. Straciła swojego syna krótko po przejęciu gospodarstwa. Pomimo tego, co ją spotkało, ma bardzo silny instynkt przetrwania. Była członkinią chóru, a w młodości marzyła o karierze aktorki. Zaczęła opowiadać nam o kinie i wyjaśniła, że jej ulubionym aktorem jest Jean-Paul Belmondo, nawet nie wiedząc, że Victor gra w filmie! Wyobraźcie sobie jej minę, kiedy zapytałem ją, czy chciałaby zagrać rolę babci Victora! Później, podczas kręcenia filmu, szepnęła mu z uśmiechem: „Skoro jestem twoją babcią, to trochę tak, jakbym była żoną Jean-Paula Belmonda”.
Cała ta scena była improwizowana. Victor naprawdę się otworzył i słuchał Marilou, stopniowo traciliśmy zdolność odróżniania prawdy od fikcji. Czy Victor naprawdę był jej wnukiem, a Marilou naprawdę jego babcią? Ta scena była jednym z najbardziej wzruszających momentów podczas prac na planie zdjęciowym.
Czy to twój najbardziej osobisty film?
Nie wiem. Wszystkie moje filmy powstały z powodu tej samej potrzeby. Pomijając różne tematy, które poruszają, myślę, że każdy z nich opowiada o rozwoju więzi rodzinnej poza klasyczną jednostką rodzinną. Albo, odwrotnie, gdy istnieje klasyczna jednostka rodziny – pojawia się potrzeba odnalezienia siebie daleko od niej. Na pewno doskonale rozumiem, co musiał czuć Thomas. Ja także mogłem spędzić życie ukrywając swoje prawdziwe „ja”, bo w przeszłości ujawnienie prawdy o sobie wydawało się nie do pokonania. Ale, w przeciwieństwie do Thomasa, miłość pomogła mi przezwyciężyć wstyd. Być może byłem także w stanie wyrazić siebie, aby moje dzieci nie orzekły kiedyś jak Lucas: „To, co najbardziej nas boli, to nie fakt, że ojciec kochał mężczyzn, ale że ukrywał to przez całe życie i był tchórzem aż do samego końca.” Jednak głęboko rozumiem tego rodzaju rozdarcie, a tragedia Thomasa w dzisiejszych czasach jest nadal bardzo powszechna. Być może ten film jest sposobem, aby oddać mu hołd.